sobota, 21 lipca 2012

Wreszcie mięsko!

Na dzisiejszy obiad zaplanowałam cielęcinę zawijaną z cebulką... W planach byli goście w postaci córek Mężczyzny i wnusi, zaplanowana była też dostawa wiśni aż spod Sandomierza, które znajomi wypatrzyli w sieci i postanowili przywieźć specjalnie na nalewkę, i udało nam się załapać, a na samym początku zakupy warzywne na sobotnim bazarku.

Ale jak to bywa z dobrymi planami... Warzywa kupiliśmy, ale nie zdążyliśmy ich pomyć i pochować, więc pół kuchni miałam zajętą. Dziewczyny przyjechały bez wnusi, za to na krótko. Cielęcinka zapowiadała się dobrze, ale była w trakcie zawijania, właśnie usiłowałam wyplątać palce z nitki, upychając jednocześnie resztki cebulki i wyganiając dziewczyny z kuchni, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi. Przyjechały wiśnie, więc trzeba było je zważyć i gdzieś przesypać. Nie jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami miednicy na 10 kg wiśni, więc nagle nasza maleńka kuchnia zapełniła się garnkami i garnuszkami, nie mówiąc o dwóch blisko dwumetrowych facetach i paru kobitkach. Pogoniłam towarzystwo do wiśni, sama dokończyłam mięso...

Zdążyłam się odwrócić, żeby się pożegnać, gdy usłyszałam zza pleców głośne mlaskanie! To piesek, najwyraźniej znudzony dietą warzywną (bo skoro mięsa w domu nie było, to i pies musiał sobie radzić z warzywami) i postanowił sam zabezpieczyć sobie dostawę mięsnego białka... Wyrwałam jej prawie z gardła, obcięłam to co miała w pysku (oczywiście potem to dostała...) i wreszcie cielęcina wylądowała w piekarniku.

Niestety goście, a dokładniej gościnie stwierdziły, że muszą już iść, bo wnusia u drugiej babci płacze, i w ten sposób nawet z nimi nie pogadałam, zostałam z ambitnymi planami sama - z cielęciną na 5 osób i mnóstwem superdojrzałych wiśni...

Na szczęście potem wszystko się wyprostowało - mięso się upiekło i je zjedliśmy (dietetycznie, bez pieczywa), a po wiśnie przyjechała rodzinka (dla mnie były tylko dwa kilogramy, bo myśl o drylowaniu mnie zdecydowanie zniechęciła do większych zakupów.


Wiśni żal, drylowanie okazało się prostsze, chociaż miałam do dyspozycji tylko czubek noża, za to owoce rzeczywiście fantastyczne - równo dojrzałe, soczyste, pachnące...


Zrobiłam z nich litr nalewki na próbę (pierwszy raz) - na zdjęciu widać gazę w którą zawinęłam pestki... Bardzo lubię aromat pestek w nalewce, ale podobno po paru dniach stają się trujące, bo wydzielają cyjanek, więc postanowiłam je za kilka dni wyjąć. Zawinięcie ich w gazę wydało mi się najrozsądniejsze. :)

Zamiast zwykłego cukru dodałam skarmelizowany - ciężko się rozpuszcza, ale mam nadzieję, że specyficzny aromat uatrakcyjni całość. A wyglądało to cudnie.



Na koniec jeszcze tylko pomyłam pomidory i trochę warzyw na jutro, i poszłam wreszcie spokojnie usiąść. :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz