poniedziałek, 30 lipca 2012

sobota, 28 lipca 2012

Rzeżucha, dzień drugi

To żyje!!!


Przy okazji pstryknęłam też nowy listek na moim bluszczu, który wylądował na nowej, fantastycznej półce na patelnie... Ach, jak pięknie prezentuje się rozpadająca się doniczka! ;)



piątek, 27 lipca 2012

Wygrzebana z szuflady

Zapuściłam mieszkanie okropnie. Zaplanowaliśmy jakieś remonty, no, dokładniej wykończenie starego remontu... zmiany, porządki... że odpuściłam sobie zbieranie psich kotów, które radośnie mnożą się po kątach, a pronto z braku pracy samo porasta kurzem. Wiem, nie powinnam, ale jakoś tak samo wyszło... Typowe "maniana".

Ale wreszcie udało się zrobić pierwszy krok - Mężczyzna w jednym z programów kulinarnych (tak! oglądamy teraz Kuchnia+ ;)))... ) wypatrzył po pierwsze kamień do pizzy, a po drugie patelnie wiszące na ścianie, więc załapałam się! ;))

Pojechaliśmy po płyty na "moją" szafkę nad kuchnią (naprawdę brakuje mi miejsca) i - caaałkiem przy okazji - kupiliśmy, cóż, kamień do pizzy i półkę na patelnie... I o dziwo, następnego dnia po odebraniu oklejonych płyt wisiała moja szafeczka. I tak całkiem przy okazji zawisła też półka z haczykami, a na haczykach patelnie. ;)

Nasza malutka kuchenka zrobiła się jeszcze mniejsza, za to trzeba przyznać nabrała stylu. Teraz tylko używać tych patelni, żeby się nie kurzyły... ;)



Z wrażenia posprzątałam na błysk...


... i posiałam wygrzebaną z szuflady i czekającą lepszych czasów rzeżuszkę!


środa, 25 lipca 2012

Ilość czy jakość?

Dieta jest taka smętna... Pieczywo chrupkie, jeśli smarowidło to jak najmniej, do tego tyle zakazów, że za żółtym serem niedługo zacznę płakać. Ale walczymy. I w pierwszym tygodniu poszło nam pięknie, ale następne już gorzej, widać organizm połapał się, że coś jest na rzeczy i zaczął skrupulatniej korzystać z tego, co mu dostarczam... Inna sprawa, że urozmaicanie diety chyba jednak ją mocno zwalnia, więc nie wiem, czy nie wrócę do "ziemniaków i pomidorów". Jednak samo liczenie kalorii to za mało, albo liczymy niedokładnie. ;)

Na dodatek kochany Tatuś przez kochanego Wujaszka podrzucił nam parę pętek suchej kiełbasy... o rany, ale to pachnie! Leży i kusi! Po dwóch dniach poddałam się i postanowiłam zdradzić pieczywo chrupkie z pyszną, MALUTKĄ! kanapeczką z kiełbasą... Ach, nawet uwieczniłam ją ku pamięci, czasem sobie na nią popatrzę.


niedziela, 22 lipca 2012

Na obiad - buraczki

W ramach odchudzania na obiad - a raczej w porze obiadowej - sałatka z buraczków podsmażanych na ciepło. Buraczki o tej porze roku są niesamowite: słodkie, chrupiące, pachnące, soczyste... piękne.

Tu jeszcze bez dodatków, tylko ugotowane i starte - ich sok ma tak niesamowity kolor, że musiałam pstryknąć... Potem tylko przyprawić i dodać trochę zasmażki i podgrzać. Pycha!

sobota, 21 lipca 2012

Wreszcie mięsko!

Na dzisiejszy obiad zaplanowałam cielęcinę zawijaną z cebulką... W planach byli goście w postaci córek Mężczyzny i wnusi, zaplanowana była też dostawa wiśni aż spod Sandomierza, które znajomi wypatrzyli w sieci i postanowili przywieźć specjalnie na nalewkę, i udało nam się załapać, a na samym początku zakupy warzywne na sobotnim bazarku.

Ale jak to bywa z dobrymi planami... Warzywa kupiliśmy, ale nie zdążyliśmy ich pomyć i pochować, więc pół kuchni miałam zajętą. Dziewczyny przyjechały bez wnusi, za to na krótko. Cielęcinka zapowiadała się dobrze, ale była w trakcie zawijania, właśnie usiłowałam wyplątać palce z nitki, upychając jednocześnie resztki cebulki i wyganiając dziewczyny z kuchni, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi. Przyjechały wiśnie, więc trzeba było je zważyć i gdzieś przesypać. Nie jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami miednicy na 10 kg wiśni, więc nagle nasza maleńka kuchnia zapełniła się garnkami i garnuszkami, nie mówiąc o dwóch blisko dwumetrowych facetach i paru kobitkach. Pogoniłam towarzystwo do wiśni, sama dokończyłam mięso...

Zdążyłam się odwrócić, żeby się pożegnać, gdy usłyszałam zza pleców głośne mlaskanie! To piesek, najwyraźniej znudzony dietą warzywną (bo skoro mięsa w domu nie było, to i pies musiał sobie radzić z warzywami) i postanowił sam zabezpieczyć sobie dostawę mięsnego białka... Wyrwałam jej prawie z gardła, obcięłam to co miała w pysku (oczywiście potem to dostała...) i wreszcie cielęcina wylądowała w piekarniku.

Niestety goście, a dokładniej gościnie stwierdziły, że muszą już iść, bo wnusia u drugiej babci płacze, i w ten sposób nawet z nimi nie pogadałam, zostałam z ambitnymi planami sama - z cielęciną na 5 osób i mnóstwem superdojrzałych wiśni...

Na szczęście potem wszystko się wyprostowało - mięso się upiekło i je zjedliśmy (dietetycznie, bez pieczywa), a po wiśnie przyjechała rodzinka (dla mnie były tylko dwa kilogramy, bo myśl o drylowaniu mnie zdecydowanie zniechęciła do większych zakupów.


Wiśni żal, drylowanie okazało się prostsze, chociaż miałam do dyspozycji tylko czubek noża, za to owoce rzeczywiście fantastyczne - równo dojrzałe, soczyste, pachnące...


Zrobiłam z nich litr nalewki na próbę (pierwszy raz) - na zdjęciu widać gazę w którą zawinęłam pestki... Bardzo lubię aromat pestek w nalewce, ale podobno po paru dniach stają się trujące, bo wydzielają cyjanek, więc postanowiłam je za kilka dni wyjąć. Zawinięcie ich w gazę wydało mi się najrozsądniejsze. :)

Zamiast zwykłego cukru dodałam skarmelizowany - ciężko się rozpuszcza, ale mam nadzieję, że specyficzny aromat uatrakcyjni całość. A wyglądało to cudnie.



Na koniec jeszcze tylko pomyłam pomidory i trochę warzyw na jutro, i poszłam wreszcie spokojnie usiąść. :)


piątek, 20 lipca 2012

W sieci

Mężczyzna pojechał do klienta, a ja gmeram w sieci w poszukiwaniu przepisów, oczywiście dietetycznych... ze szczególnym uwzględnieniem pomysłów na zioła, bo nakupiliśmy ich mnóstwo, byłoby szkoda zmarnować. I odkryłam greenies - widziałam, ale nie próbowałam do tej pory. 

Chyba więc najwyższy czas spróbować? Założyłam, że Mężczyzna nie będzie zachwycony, więc na wszelki wypadek spróbowałam najpierw zrobić je sama, może uda się dobrać smak tak, żeby i jemu wcisnąć trochę zielonych witaminek?

Szpinak, natka, banan, jabłko, mięta... i szklanka wody mineralnej.



Wygląda bosko - a w smaku? Zaskakująco fajnie - spodziewałam się smaku zieleniny, ale banan trochę dosłodził, jabłko dały fajny kwaskowaty posmak i aromat... Na pewno to będę powtarzać, przynajmniej dopóki zielenina świeża!





Ciekawym skutkiem ubocznym była nagła chęć, żeby coś porobić - do tego stopnia, że postanowiłam wygrzebać włóczki i szydełko... z myślą o prezentach na Gwiazdkę!! Świadomość, że jest dopiero lipiec, wcale mi nie przeszkadzała. Chciało mi się! :)


środa, 18 lipca 2012

Kolory

Zachwycają mnie, nie mogę się napatrzeć... chciałabym napaść oczy na zapas, bo wiem, że jeszcze parę tygodni i te piękne widoki się skończą. A już na pewno te piękne, świeże smaki.





Zaskakująco przepiękny zestaw kolorów...



Na pierwszy rzut poszły czarne porzeczki - "dostane" z działki, dojrzałe, aromatyczne, będą idealne do ciasta, gdy nadejdą krótkie i zimne dni. Umyć, usunąć gałązki i szypułki (wersja z szypułkami jest dla tych bardziej zawziętych), zasypać cukrem... byle nie za dużo cukru i jak najmniejszy ogień, żeby owoce się nie rozpadły. Trochę podgotować i do wygotowanych słoików. Resztę zostawiam na jutro, jedynie fasolka na kolację. Jak dieta to dieta - trzeba na to ciasto zasłużyć!


wtorek, 17 lipca 2012

Do kuchni przyszło nowe

Na początek kurczak z cukinią - nie wygląda zbyt pięknie, bo za wcześnie wrzuciłam zioła i straciły kolor. Ale w smaku (jak na żarełko dietetyczne) całkiem jadalne, a zioła zielenią się na parapecie. Mężczyzna trochę narzeka, że jednak chyba nie lubi cukinii... ale to normalne. W każdym razie walczymy dalej.




sobota, 14 lipca 2012

Czerwone oko

Po trzech miesiącach podjadania żelaza czuję się już bez porównania lepiej, mam energię, jakieś ludzkie kolory na twarzy... Znów chce mi się żyć. Gdyby nie to, że w lustrze zobaczyłam upiora.

Przyznaję, trochę spanikowałam do tego stopnia, że nawet nie zajrzałam do googla - bo zwykle jak czytam o różnych choróbskach, to zaraz mi się wydaje, że 9 na 10 już mam. Tym razem postanowiłam się nie straszyć, zwłaszcza że oko to moje narzędzie pracy...

Ale do lekarza popędziłam, zwłaszcza, że paskudztwo jakoś wciąż rosło.

Nieźle, co?...

czwartek, 12 lipca 2012

O my biedni...

Odchudzamy się. Znowu. Tym razem całkiem na poważnie, bo Mężczyzna też. Sam chciał, a jak sam chce, to i jak mam większe szanse... Gorzej, że jak się wziął za odchudzanie, to z genialnymi pomysłami typu "jedzmy same pomidory".


Delikatnie oprotestowałam - że zdrowsza będzie dieta bardziej (chociaż odrobinkę!) zrównoważona, że nudną dietę szybko zostawimy, że on twardziel ale ja, słaba kobieta, nie dam rady tak jednostajnie... Trochę się ugiął. Poszedł znów poczytać googla i dodał jeszcze ziemniaki. W mundurkach. I na pociechę maślankę... bo smaczna dieta to kiepska dieta.


I nawet było to całkiem niezłe - poważnie. Gdyby nie narzekanie Mężczyzny: "a gdzie masełko?". Zakończone jednak rozsądnym: "wiem, wiem...".

Pomidory zjedliśmy na kolację - nie ma to jak urozmaicone jedzenie. ;)) Ale trzeba przyznać, że pomidory są teraz fantastyczne, a zapach przy odrywaniu ogonka... ja akurat uwielbiam do tego stopnia, że krzyknęłam na bazarze, gdy pani u której kupujemy warzywa, zaczęła mi te ogonki obrywać. Dziwnie popatrzyła na moje paniczne "Oj, nie!", ale ogonki uratowałam.


Po dwóch dniach ścisłej diety popędziliśmy na bazar - z dziką frajdą ganialiśmy wokół straganów i przytachaliśmy dwie wielkie torby i mnóstwo mniejszych... robiąc przy okazji mnóstwo planów, co z czym i kiedy pożremy.  



 Trzeba przyznać, że wspólne odchudzanie zapowiada się znacznie ciekawiej i przede wszystkim znacznie skuteczniej... zobaczymy na jak długo wystarczy nam pary.